
Zobacz więcej z kategorii: wywiady

Wspomnienia o Doctorze Who
2013-11-09 17:29:40

Serial toczył się jednak dalej. Aż do wielkiego, decydującego momentu, definiującego serię na kolejne 50 lat – zmiany głównego bohatera, pierwszej regeneracji. Łatwo jest teraz zapomnieć jak przełomowy był ten moment. Nasz bohater umiera, a historia trwa nadal. Prowadzona w inny sposób, przez bohatera zachowującego się inaczej, który w pewnym względzie wciąż jest tym samym człowiekiem.
Miałem 18 lat gdy Patric Troughton przejął rolę po Williamie Hartnellu. W tamtym czasie działy się inne ciekawe rzeczy. Rzeczy szalone, mieszające w głowie, podniecające; jak drinki, dziewczyny, Dalekowie (no może nie oni). Ale nadal oglądałem serial, kiedy tylko mogłem. Niektóre z niezwykłych momentów są nadal ze mną. Tak jest zabawniej. Doctor Who jest częścią DNA Brytyjczyków tak bardzo, że nawet jeśli nie traktujesz serialu jako niemalże religii to wiesz o nim więcej, niż mogłoby Ci się wydawać. Dalekowie, Cybermeni, większa w środku – wszyscy wiedzą o czym mówisz. Zawsze była to bezpieczna opcja do oglądania przy herbacie, w sobotnie popołudnie, z twoją rodziną.
Doktorzy pojawiali się i znikali, ale przez 26 lat była to część dziedzictwa narodowego. Ktokolwiek w moim wieku i młodszy uczył się dzięki temu programowi, był przez niego formowany (przynajmniej w jakimś stopniu). Przez wiele lat była to nasza inicjacja w science – fiction i jego wpływ na nas jest o wiele większy niż nam się wydaje. Pokolenie autorów, scenarzystów, aktorów, marzycieli znalazło swoją ucieczkę w poplątanych korytarzach i styropianowych potworach.
A potem Doctor odszedł. Oglądałem kilka odcinków z moją córką, ale to nie był już serial dla mnie. W dodatku cierpiał wtedy na poważne braki budżetowe i brak opieki ze strony BBC. Byłem wtedy zasmucony, że dzieci będą dorastać bez tego pocieszającego szaleńca w ich życiach, mówiącego im, że mogą być dobrzy i inteligentni, że mogą uratować dzień bez wymachiwania pistoletem by to ociągnąć.
Ale koła historii toczą się i wszystko w końcu przemija (po rozrywkowym, ale niedorzecznie amerykańskim filmie fabularnym z Paulem McGannem), nawet najgorsze czasy i serial w pełnej krasie powrócił w sobotnie wieczory. Dziwna policyjna budka podróżująca przez czas i jej właściciel znów ratowali świat.
Oglądałem go z zapartym tchem i był znów wspaniały. Przypomniał mi o moim dzieciństwie, co jest zawsze rzeczą przyjemną w moim wieku. W końcu mieliśmy Doctora, który wykazał się doskonałą grą aktorską. Nie był to już więcej serial science-fiction (czy kiedykolwiek był?). Jest tam zbyt wiele wymachiwania sonicznym śrubokrętem, latania statkami kosmicznymi wyglądającymi jak Titanic i „znów uratowaliśmy świat ponieważ”. „Ponieważ” rzadko jest czymś z logicznym sensem. Zupełnie przeciwnie.
To nie jest science-fiction. Nie do końca. To raczej wymyślam-rozwiązanie-w-biegu. Ale to jest w porządku, gdyż serial nigdy nie uchodził za coś więcej niż taki właśnie schemat.
Obecni aktorzy są cudowni, czerpią w swoich kreacjach 50 lat wstecz, aż do marudnego staruszka, który zaczął to wszystko.
Dalekowie są nadal straszni, co nie jest czymś, co możesz powiedzieć często o półwiecznych projektach kosmitów. Kocham fakt, że są dzieci, uczą się, że życie może zabrać cię wszędzie, wszystko może się zdarzyć i może być fantastyczne. Ale nie zawsze tak się dzieje. Czasem, bohater może zawieść, lub umrzeć. I nie każdy z nas ma magiczną zdolność do regeneracji. To bardzo ważna lekcja.
Zobacz powiązane książki: Terry Pratchett - The Spirit of Fantasy
Autor: Marek Sobczak